Świat jest jeno szkołą szukania;
nie o to chodzi, kto dopadnie, ale kto przebieży piękniejszą drogę.
Michel de Montaigne
Dzień II: San Sebastian/Donostia – Igledo – Orio – Zarautz – Getaria – Askizu – Zumaia (32,9 km)
Naciśnij na play, aby odtworzyć ten teledysk, a potem czytaj.
…docieram zmęczony wspinaczką na wzgórze. Po prawej ocean, po lewej góry, a przede mną złocisty dywan kłosów pszenicy, przecięty polną drogą. Dopiero na szczycie czuję chłodną bryzę i już wiem, że szmer narastający stopniowo w moich uszach podczas wspinaczki, to muzyka falującego zboża. Przyciąga mnie, ściąga ze ścieżki w lewo. Schodzę i czuję się jak filmowy Gladiator – wolny. Jakby ktoś stał na obu krańcach płaskowyżu i falował tym dywanem marzeń. Zastanawia mnie tylko ten warkot narastający gdzieś za moimi plecami. Oglądam się i szukam helikoptera, który gdzieś krąży i zakłóca moje wędrowanie. Nie mogę go znaleźć, a czuję, że lata gamoń gdzieś blisko. Coraz bardziej zdenerwowany…
…zbudziłem się i uzmysłowiłem sobie, że to nie żaden Sokół ze Świdnika, tylko Niemiec, który spał na pryczy obok. Trzecia nad ranem. Odnalazłem moje stopery i pomyślałem ‘Święty Jakubie, nie pozwól mi zapomnieć ponownie ich założyć przed snem, co by mnie żaden helikopter nie obudził!
Kolejna pobudka miała miejsce gdzieś przed 7 rano. Centralnie zaspałem. Do tej pory nie mogę zrozumieć, w jaki sposób słuchałem dzień wcześniej dziadka-hospitalerio, że zakodowałem sobie, iż przed 8:00 rano nie można wychodzić??? Po wstaniu zorientowałem się, że ludzie schronisko jest niemalże puste. Osz ty gamoniu! – westchnąłem. W 30 minut zebrałem się i wybiegłem na szlak. Jeszcze w San Sebastian zjadłem pinchos z prosciutto, popijając café con leche.
Po drodze rozwinąłem niebotyczną szybkość i mijałem wszystkich, którzy wyszli przede mną, niektórych nawet po kilka razy. Co jakiś czas zdarzało mi się zboczyć ze szlaku, a to na plażę, a to zobaczyć pomnik, pstryknąć fotkę, zajść do knajpki na claritę. Wobec czego mijaliśmy się tak cały dzień. Raz ja ich, raz oni mnie. Zdecydowanie byłem długodystansowym pielgrzymem, a częste postoje nie należały do moich ulubionych form spędzania czasu. Wobec czego przystanki poświęcałem na posiłki i zdjęcia oraz zwiedzanie. Jednak zdarzało się często w trakcie Camino, że wychodziłem wcześnie rano a pierwszy postój robiłem dopiero po 4-5 godzinach marszu. Byłem jak lokomotywa Tuwima, a pamiętacie jak one ruszają?
Mniej więcej około południa zniknęły chmury i zaczęło świecić słońce. Temperatura sięgała około 35 stopni zgodnie z moim prywatnym termometrem. Przy takiej pogodzie najgorzej wędruje się zboczami schowanymi między górami, do których nie dociera powiew morskiej bryzy, ani nie ma drzew, które osłoniłyby Cię przed promieniami gorącego słońca.
Przed Orio poznałem Carlosa i Anę, parę z Saragossy. Wyruszyli również z Irun, ale dzień przede mną. Robią mniejsze odcinki ze względu na Anę, która nie jest przyzwyczajona do chodzenia po górzystym terenie. On pracował przez kilka miesięcy w Szczecinie i zna kilka słów po polsku, wbrew pozorom wcale nie z naszej łaciny podwórkowej. Ona nie mówiła po angielsku, ale rozumiała i miała genialne poczucie humoru. Połączyła ich miłość i niemal identyczna fryzura, bo oboje byli krótko obcięci. Nie było to nasze ostatnie spotkanie w trakcie tegorocznego Camino.
W Orio zaszedłem do albergue wziąć pieczątkę na pamiątkę i niespodzianka! Wśród książek pozostawionych przez pielgrzymów trafiłem na kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego.
Pielgrzymi ciągną wiele niepotrzebnych rzeczy na Camino, poczynając od książek poprzez suszarki, a kończąc na zestawach elektroniki i kosmetyków, których i tak nie zdążą użyć. O istoto pielgrzymia, Camino to nie wybieg mody, czy salon gier komputerowych!!!
Następnie minąłem Chrisa, Anglika z Liverpoolu, lat około 50, ze zdecydowaną nadwagą. W trakcie podchodzenia pod górkę wyglądał jak zombie. Szedłem z nim przez chwilę obawiając się, że padnie plackiem i trzeba będzie ciągnąć tego wielkiego angielskiego niedźwiedzia.
Opowiedział mi, że to jego czwarte Camino w życiu. Pierwszy szlak jakubowy przeszedł w 2001 roku i było to Camino Frances. Rok później Camino Portugues a w 2010 Camino Primitivo. Zdaniem Chrisa, Camino del Norte jest najcięższe, ciągle „up and down”, w górę i w dół. Spytał z angielską flegmą „How many times will I go up and down? It’s not a discoteque!!!”
Anglicy są niesamowicie uprzejmi, gdy się ich spotyka na trasie. Skomplementują Cię, że angielski masz good, well lub really good i dodadzą, że mają kilku przyjaciół wśród Polaków mieszkających w Anglii. Chris chyba się zorientował, że dostosowuję swoje tempo specjalnie do niego, więc powiedział, że czuje się o niebo lepiej niż wygląda i nie ma zamiaru jeszcze umierać. Tylko pierwsze pięć dni są dla niego najcięższe. Buen Camino Chris, wrzuciłem trójkę i zniknął w oddali.
Po drodze natknąłem się także na Norwega, chudego jak szczapa, i hiszpańskie małżeństwo – Juana i Mar. Ciągle się mijaliśmy. Przystawałem zrobić zdjęcia, a oni w tym czasie jak Fernando Alonso, ruszali do przodu wyprzedzając mnie-Kubicę i tak w kółko. Te nasze zabawy w Formułę 1 szczególnie było widać w Zarautz, gdzie odbiłem od głównego szlaku, aby zajść na plażę. Samo miasteczko jest jedną wielką szkołą surfingu. Na każdym kroku widziałem surferów w wieku od raczkującego po lekko już zgarbiony. Wszędzie porozwieszane były reklamy szkół do nauki surfingu.
W trakcie schodzenia do Zarautz dostrzegłem na horyzoncie wysepkę, którą Hiszpanie nazywają Ratón de Getaria (ratón, czyli mysz). Jest ona symbolem miasteczka Getaria, położonego około 4 km za Zarautz. Na cyplu znajduje się latarnia morska, która została zbudowana na ruinach dawnego klasztoru Świętego Antoniego. Nie dysponowałem wystarczającym zapasem czasu, aby przespacerować się i zobaczyć na własne oczy piękno baskijskiego wybrzeża od strony Oceanu Atlantyckiego.
Następną miejscowością po Getarii była Zumaia: miejsce mojego noclegu. Do schroniska municypalnego w Zumaia dotarłem przed 15:00. Niezłe tempo jak na gościa z siedzącym trybem życia oraz sandałami na stopach. Ostatnie 10 kilometrów było wyjątkowo ciężkie ze względu na upał oraz to, że zachciało mi się iść wzdłuż wybrzeża i podziwiać panoramę Zatoki Biskajskiej, która szkliła się w promieniach hiszpańskiego słońca.
Schodząc ze wzgórz otaczających Zumaie widziałem kilkanaście tysięcy osób zgromadzonych na wybrzeżu, które dopingowały swoje załogi uczestniczące w regionalnych zawodach wioślarskich. Po drodze do albergue zaszedłem do officina de turismo, aby zorientować się, w którym miejscu dokładnie się ono znajduje. Minąłem drewniany mostek i drogą w górę ulicy dotarłem do Albergue Municipal de Peregrinos San Jose Komentua. Convento de San José otwierają każdego roku, ale tylko w miesiącach wakacyjnych (lipiec i sierpień; 30 miejsc noclegowych; godziny przyjęć 10-23; mały ogródek, gdzie można powiesić pranie oraz salon z kuchnią wyposażoną w mikrofalę, sztućce, talerze i kubki). Hospitaleirą była urocza Rachel. Musiała mieć wiele cierpliwości do pielgrzymów, albowiem za każdym razem, gdy kolejny pielgrzym zadzwonił dzwonem na furcie, zbiegała z drugiego piętra na sam dół, a następnie wracała na górę z delikwentem, aby go wpisać do księgi gości. Mówiła mi, że wcale nie czuje się hospitaleirą, a raczej pracownikiem lokalnej społeczności. Jednak dla mnie pozostanie przyjazną i cierpliwą duszą, prawdziwą hospitaleirą.
W samym miasteczku jest kilka atrakcji, które warto zobaczyć m.in.
- Sanktuarium Santiago wraz z muzeum Ignacio Zuloaga, które zawiera wiele cennych zabytków kultury, rzeźby, czy ołtarz pochodzący z XV wieku.
- Kościół św. Piotra– zbudowany prawdopodobnie w XIV wieku. Z zewnątrz wygląda jak forteca i podobno rzeczywiście taka była też jego funkcja, gdy w średniowieczu lokalna społeczność musiała się bronić przed piratami, którzy nawiedzali okolice. W chwili, gdy zwiedzałem kościółek, byli tam katalońscy skauci, którzy mieli nocować w krużgankach kościoła.
- Sanktuarium św. Elma znajdujące się na końcu Plaży Itzurun w Zumaia. Stoi dosłownie na krańcu klifu. Elm był patronem żeglarzy, a wszyscy zapewne słyszeli o „ogniach świętego Elma”.
Miasteczko ma dwie plaże: Santiago i Itzurun. Pierwszą mijamy wchodząc do miasteczka, a drugą widzimy, gdy z niego wychodzimy. Właśnie w pobliżu tych plaż zaczyna się tzw. Trasa Fliszowa, którą wyznaczają wspaniałe klify wyżłobione w trakcie milionów lat przez wody. Skamieniałości fliszowe są rzadkością, a Camino del Norte pokazuje na odcinku Zumaia-Deva ich wspaniałości.
W Zumaia spędziłem relaksujące popołudnie. Leniwa hiszpańska niedziela upłynęła na zwiedzaniu, zakupach i odpoczynku. Pisząc te słowa, siedziałem na małej drewnianej ławeczce w cieniu oliwkowych drzewek. Za mną katalońscy skauci grali w piłkę na jednym z wielu zielonych trawników, a przede mną baskijskie dzieciaki kąpały się w kanale portowym. Prawdziwa sielanka przebrzmiewająca radosnymi głosami dzieciaków.
Popołudniową siestę zakończyłem w albergue claritą. W międzyczasie wdałem się w dyskusję na temat jutrzejszego odcinka z dwiema Włoszkami oraz Hiszpanem. Młodsza z nich miała na imię Litzl. Byli zdumieni tym, że wędruję tylko w sandałach i jutro mam zamiar dojść aż do Markina-Xemein.
Wertowaliśmy nasze przewodniki, a tu niespodzianka – w każdym inny dystans. Dziewczyny podpytywały nawet Rachel, czyj przewodnik jest bardziej wiarygodny. Okazało się, że włoski, który podawał odległość od schroniska do schroniska, a nie między granicami miast.
Trzyosobowy pokój dzieliłem z dwoma młodszymi ode mnie chłopakami: Hiszpanem oraz Włochem. Ten ostatni przyszedł dosyć późno. Andrea. Przyszło nam się spotkać jeszcze wiele razy na szlaku świętego Jakuba i wędrować razem. Poinformowałem ich, że mam zamiar wcześnie rano wyjść oraz że postaram się ich nie obudzić. Dobrze pamiętam ubiegły rok, gdy czasami budziły nas hałasy osób pakujących się nad ranem w pokoju. Strasznie szeleściły reklamówkami. Tego typu zachowania irytują chyba wszystkich pielgrzymów. Wiedziony doświadczeniem uprzedziłem ich oraz przygotowałem swój plecak tak, aby rano go tylko wystawić na korytarz.
Rzuciwszy się na miękki materac, który, o zgrozo, przypominał łóżko wodne… jak nie brak stoperów, to kołyszące się łóżko!
Postanowiłem pod każdym wpisem dodawać kilka wskazówek dotyczących różnych tematów związanych z Camino. Dzisiaj pakowanie i spanie w schronisku:
- Dobrze jest zapakować swoje rzeczy w worki foliowe, ale takie, które nie szeleszczą. Nie ma nic gorszego niż szeleszczący i hałasujący rano pielgrzym.
- Jeśli przyjdzie Wam wstawać rano przed innymi, to pakujcie się na zewnątrz (na korytarzu, dworze). Nawet śpiwór warto zwijać po wyjściu z pokoju.
- O ile to możliwe: przygotujcie sobie wszystko dzień wcześniej.
- Nie bierzcie książek, ton kosmetyków, suszarki, prostownicy do włosów, lokówki, walkmenów (nie wiem, czy ktoś tego jeszcze używa), discmanów, mp3 – czyli ton sprzętu, które potem będziecie mieli ochotę zostawić plując sobie w brodę z powodu tego, że jednak to wzięliście ze sobą.
- Weźcie ze sobą stopery do uszu. Nocne chrapanie pielgrzymów daje się często we znaki.
- Jeśli w schronisku nie rozdają jednorazowych prześcieradełek lub jeśli jakość materacy jest wątpliwa, warto mieć ze sobą swoje własne. Często można dostać specjalne prześcieradełka przeciw insektom. Nie waży dużo, a może Cię uratować przed pogryzieniem przez pluskwy.
- Zmywaj i sprzątaj po sobie tak dokładnie jakbyś to robił/a u teściowej/teścia. Wszyscy Cię obserwują! 😉
Kilka linków: