„Podróżować to żyć”
Hans Christian Andersen
29.07.2011-30.07.2011 – Warszawa – Barcelona – Irun –Fuenterrabia / Hondarribia – Pasaia de San Juan – Pasaia de San Pedro – San Sebastian / Donostia (ok. 3000 km)
No dobra, trochę skłamałem z tymi datami. Wcale nie zacząłem 29 lipca. W zasadzie to już trzy miesiące wcześniej wyruszyłem w myślach na szlak. Pragnąłem tego urlopu jak wielbłąd wody na środku pustyni. I jeszcze do tego, wyobraźcie sobie, z okna w pracy miałem widok na korytarz powietrzny, w którym poruszają się samoloty startujące z Okęcia. Ile razy dziennie startowałem, ile razy mówiłem, że to mój samolot odlatuje, że też będę leciał, ileż razy ja robiłem maślane oczy w kierunku okna budząc zaniepokojenie moich koleżanek? Ileż??? Uwierzcie – wiele!
W końcu nadszedł ten dzień, 29 lipca. Pobudka 5:30 pobudka. Wstawanie równo z ptakami po imprezie pożegnalnej, która odbyła się dzień wcześniej nie należy do najprzyjemniejszych. Ciekawe, czy ptaki miewają syndrom dnia poprzedniego? Ok, nevermind. W pracy ostatnie zadania popełnione, tematy przekazane i … odlot. Prawie odlot. Jeszcze kontrola bezpieczeństwa i niepokój, czy bagaż przejdzie, czy nie przejdzie.
Pasażerom podróżującym tanimi liniami, wyposażonym wyłącznie w bagaż podręczny towarzyszy permanentny strach. Czasami tylko od ‚widzimisię‚ obsługi zależy, czy nas przepuszczą. Bo a to, że bagaż za ciężki, a to, że nie takich wymiarów, a na końcu jeszcze, że czegoś nie można wziąć ze sobą. Można więc powiedzieć, że przygotowałem się na każdą ewentualność – nawet brata ze sobą zabrałem, aby wziął to, co będą mi kazali zostawić na bramkach. Na szczęście jego pomoc nie była potrzebna. Saszetka ze specjalnymi pojemnikami na kosmetyki przeszła bez mrugnięcia okiem. Rozmiarów plecaka WizzAir nie sprawdzał. Wszystko pięknie, tylko dlaczego przylecieliśmy do Barcelony spóźnieni o te 40 minut? Chyba dlatego, że zjadłem dobry obiad przed odlotem i samolot miał nadwagę. Bo przecież nie dlatego, że wiatr czołowy, że obsługa ślamazarna i że była kolejka do lądowania, a i jeszcze, że pilot był Hiszpanem, który wylądował tak twardo, że przypomniałem sobie jakbym znowu był młodszy o 20 lat i obrywał od Mamy w tyłek za to, że wywiadówka w szkole nie poszła tak, jak powinna. Polakowi na urlopie wiatr w czoło samolotu wieje.
Po wylądowaniu szybki bieg do officina de turismo (co zawsze jest podstawą na każdym wyjeździe), pobranie mapki miasta, metra i jogging na kolejkę. Linią R2 do dworca Barcelona Sants, około 19 minut. Na dworcu południowym ciągle podają przez megafon ogłoszenia: „Pilnuj podróżniku bagażu, jeśli nie chcesz go stracić”. A do tego jeszcze pełno policji, która powtarza to samo każdemu podróżnemu personalnie, szczególnie temu, który wygląda na cudzoziemca.
W trakcie krótkiego rekonesansu zlokalizowałem miejsce, skąd odjeżdżają autobusy Vibasy. Całkiem niedaleko od wyjścia głównego z dworca. Cenię sobie to, że przed wyjazdem skorzystałem z pomocy Google Earth.
Dzięki temu już wcześniej „widziałem” to miejsce. Potem apteka, aby kupić krem do opalania i stopery do uszu. W farmacia śmieszna sytuacja: trafił mi się gamoń-aptekarz z żyłką straganowego handlarza, który próbował wcisnąć krem do opalania i krem po opalaniu. Mówię do niego najczystszym angielskim, na jaki mnie stać „I’m going to go Camino del Norte, so I have no free space in my backpack for this type of luxury„. Sancho Pansa próbuje mi pokazać, że jednak się zmieści i że warto wziąć, bo to dwa w cenie jednego. Na co ja z najszczerszym uśmiechem dokonuje małego explain i dodaję w chrześcijańskim języku: „Czy teraz rozumiesz saracenie jeden, że nie mam gdzie tego wsadzić???„. W końcu się poddał! Ufff…
Kolejnym punktem było zdobycie czegoś do jedzenia. Wstyd się przyznać, ale zamiast lokalnego jedzenia – udałem się do MacDonalda. Wszyscy wiedzą, że ich kanapki potrafią przetrwać wiele dni w tym samym stanie. Jednak, jeśli już ktoś zdecyduje się i będzie miał czas na zakręcenie się wokół dworca, to jest tam kilka knajpek, w których można spożyć miejscowe przysmaki.
Autobus Vibasy zameldował się punktualnie o 22:45. Właściwie podjechały dwa busy. Na szczęście każdy miał za przednią szybę wpiętą kartę z miastem docelowym, a kierowca sprawdzał imię i nazwisko na liście oraz wskazywał miejsce. Pojazdy nie były zbyt wygodne, jednak za cenę 30,20 EUR warto było znosić jazdę przez 8 godzin. Nie polecam tego sposobu podróżowania dla osób mających problemy z kręgosłupem. Autobusy startują na dworcu Barcelona Nord, a Sants jest ich pierwszym przystankiem. Na dworcu Sants jest biuro Vibasy (czynne codziennie 7:00-23:30), gdzie można kupić bilet, chociaż w sezonie graniczy to z cudem. Do tego obcokrajowcy mają maksymalnie utrudniony zakup biletu, bo Vibasa akceptuje wyłącznie karty wydawane przez banki hiszpańskie. Podobnie jest w Alsie, ale u nich przynajmniej można skorzystać z PayPala.< Plecak w luku bagażowym, miejsce zajęte, a obok mnie Hiszpan, który mówi po angielsku. Dzięki Ci Boże. Można powiedzieć, że już w busie poczułem się jak na Camino. 90% składu pasażerskiego wybierało się na Camino, jedni rowerem – tak jak mój sąsiad – a inni pieszo (tych zdecydowana większość). Jeszcze przed odjazdem rowerzyści pakowali swoje rozkręcone rowery do luku. Śmiesznie to wyglądało: większość z nich nie miała odpowiednich pokrowców, zamiast tego worki foliowe i taśma. Vibasa w przeciwieństwie do Alsy nie ma w swojej ofercie specjalnych pokrowców. Dodatkowo, w przypadku Alsy, na długich dystansach dopłaca się 10 Euro za transport roweru.
Mój sąsiad od razu wyjaśnił mi, że hiszpańskie to on ma, ale obywatelstwo. Jest natomiast Katalończykiem. To jego trzecie Camino. Uprzednio był na Via de la Plata i Camino Frances. Oczywiście, o czym mogą rozmawiać Polak i Katalończyk? Tak, o piłce nożnej, papieżu bł. Janie Pawle II, no i o Camino, skoro to nasza wspólna pasja i droga.
W nocy był jeden dłuższy postój, więc kanapka z Mac’a została spałaszowana w mgnieniu oka. Podczas tego typu pauz nie należy zbytnio oddalać się od autobusu, ponieważ można przegapić odjazd. Co prawda kierowca liczy pasażerów, ale nie każdy musi być matematycznym Einsteinem i może nam przyjść gonić autobus na własnych nogach. Dobrze, gdy kierowca zorientuje się, że ktoś za nim biegnie i daje sygnały rękami niczym sygnalista na statku. Bo jak nie…to klapa.
Około 6:00 rano (czyli 30 minut przed czasem) dotarliśmy do Irun. Do schroniska doszedłem za Hiszpanami. Najpierw do skrzyżowania w centrum miasteczka, a potem w lewo. Schronisko było po prawej stronie, 150 m od głównej ulicy. Uśmiechnięty hospitaleiro powitał mnie i poinformował, że otwierają o 16:00. Szybko wyprowadziłem go z błędu, że ja tylko „sello, stamp, pieczątkę” i chcę ruszyć dalej.
Tutaj mała dygresja, pokazująca jak trzeba być „fleksibilnym” na Camino. Otóż będąc jeszcze w Polsce zlokalizowałem Decathlon w Irun. Chciałem w nim kupić kijki trekkingowe, bo nie widziałem sensu ciągnąć ich z Polski i dopłacać do bagażu rejestrowanego. Gdy rano dotarłem do schroniska, uświadomiłem sobie, że kupując kijki w Irun będę mógł wyruszyć na szlak dopiero około 11-12, bo Decathlon otwierają o 10. A ja chciałem już iść, być na drodze. Zmieniłem plany, kijki mogłem kupić sobie później. Chociaż jak się wkrótce okazało – nie musiałem.
Hiszpan-wolontariusz okazał się kolejnym Katalończykiem. Zbieg okoliczności? Jak usłyszał, że jestem z Polski, pokazał na siebie i oznajmił z uśmiechem, że też jest Polakiem z Katalonii. Dopiero później miało się wyjaśnić, co dokładnie miał na myśli.
Dostałem pieczątkę do credenciala – tego naszego, który wydaje Stowarzyszenie. Krótkie zakupy – cola, czekolada, bułka i dżem, który doniosłem aż do Guemes, gdzie go zostawiłem. Ruszyłem za żółtymi strzałkami… i trzema hiszpańskimi dziewczynami. Widoki były piękne (nie tylko te kobiece). Co chwile stawałem i podziwiałem kraj Basków. (Już wiem teraz dlaczego Artur chce się tu kiedyś osiedlić.)
Później. Wszystkie relacje z camino mają jeden wspólny mianownik – zawierają opisy lub wzmianki o niezwykłych zdarzeniach określanych przez jednych mianem cudów, przez innych – przypadków, a przez kolejnych – niewytłumaczalnych zbiegów okoliczności, które nie zdarzają się na co dzień. Otóż, śmiem twierdzić, że one dzieją się każdego dnia. Jednak na Camino łatwiej je dostrzec i się nimi zachwycać. Będąc na Drodze, niczym cebula zrzucamy kilka warstw zostając z tymi elementarnymi, które zapewniają nam przetrwanie. Mnie też przytrafiały się takie chwile. Zrezygnowałem z kijków trekkingowych w pierwszym dniu mojego pielgrzymowania. Po przejściu niespełna 10 km znalazłem kij. Stał oparty o jedną z bram, które przegradzają szlak. Jakby czekał na mnie. Mówił do mnie – weź mnie. No to go wziąłem, przecież kij i pielgrzym oznacza symbiozę.
Po drodze spotkałem Hiszpana z Pamplony, Javiego. Mówił, że dzień wcześniej podjął decyzję o tym, aby ruszyć na Camino. Spakował się, wsiadł w pociąg i przyjechał do Irun. Zauważalne było jego zmęczenie. „Góry” dały mu w kość. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym z nim trochę nie pożartował, więc mówię, że to nie góry, a tylko pagórki. Na co on z przerażeniem w oczach, że to wysokie góry i że chyba jutro będzie odpoczywał. Potem przeszliśmy na tematy piłkarskie. Wymieniał za jednym zamachem: „Koseki, Urban, Czeciak” i jeszcze, że „Inaki Astiz is playing in Poland”. Jesteśmy w domu!
W miarę tego polsko-hiszpańskiego gadania kilometrów ubywało, aż w końcu dotarliśmy do San Sebastian.
Javi doprowadził mnie do samego schroniska, gdzie się pożegnaliśmy. Tam spotkałem po raz pierwszy Juana i Mar, z którymi moje Camino krzyżowało się jeszcze wielokrotnie. Blisko dwie godziny czekaliśmy na otwarcie schroniska. W tym samym czasie okazało się, że pod maskę jednego z samochodów stojących obok wszedł mały kotek: miauczał niemiłosiernie. Rozpoczęła się akcja ratunkowa prowadzona przez międzynarodową, polsko-hiszpańską ekipę. Próbowałem go skusić otwartym tuńczykiem oraz naszym rodzimym „kici kici”. Okazało się to bardziej humanitarne od hiszpańskich sposobów, które polegały na kopaniu w koło, stukaniu w maskę, bujaniu samochodem oraz włażeniu pod samochód, aby ręką wyciągnąć kota. Koniec końców dachowiec sam uciekł w momencie, kiedy wszyscy zostawili go w spokoju.
W schronisku przeważali Hiszpanie i Niemcy, w tym pośród których tylko dwie osoby mówiły po angielsku. Dwóch hospitaleiro, jeden starszy i drugi… jeszcze starszy – dziadziuniu. Podzielili nas na dwie grupy – hiszpańsko i angielskojęzyczną. Najpierw obwieścili zasady panujące w schronisku Hiszpanom a potem – obcokrajowcom. Z tego, co zrozumiałem z jego łamanego angielskiego, w schronisku panuje cisza nocna aż do 8:00 rano i nie można go opuścić wcześniej. Na pierwszym piętrze były zlokalizowane prysznice oraz miejsce, gdzie można było uprać rzeczy. Albergue mieści się budynku szkolnym, który był remontowany w trakcie mojego pobytu w nim. Niedaleko (w górę od schroniska) jest supermercado czynny cały dzień oprócz godzin sjesty. Umyłem się, a potem wyszedłem przed schronisko wypić litr soku pomidorowego, zjeść bagietkę oraz tuńczyka w różnych rodzajach sałat, który był jednym z moich podstawowych dań na Camino. Potem już tylko sen. W końcu należał mi się po ponad 40 godzinach na nogach, nocnej podróży busem i długim marszu…
Wyjaśnienia:
O credencialu Stowarzyszenia „Przyjaciele Dróg św. Jakuba w Polsce”
O ekwipunku na Camino
Strona Vibasa