Krótkim wstępem
Pozwólcie, że na chwilkę odsunę na bok hiszpańskie klimaty i opowiem o swojej ostatniej podróży, której celem była Ukraina. Szóstego dnia listopada (sobota) pojechałyśmy z Paulą i rodzicami na podbój Lwowa. W pierwotnym planie miałam jechać także z bratem, jednak jego wielce ograniczona ilość wolnego czasu nie pozwoliła na tak dalekie wojaże. O tejże zmianie planów dowiedziałam się stosunkowo późno, dlatego też wiadomość o możliwości wyjazdu dotarła do Pauli w ostatniej chwili. Mimo to – zgodziła się. Istne szaleństwo! A radość przeogromna. 🙂
Vamos a Lviv, czyli… Startujemy!
W piątek wieczorem Paula przyjechała do nas na noc. Spakowane z niecierpliwością oczekiwałyśmy wyjazdu, ale długo czekać nie musiałyśmy, gdyż pobudka tego dnia była o godz. 3:30. Paula, jak to Paula, dzielnie wstała jeszcze przed czasem, ja natomiast – jak to ja – tradycyjnie zaspałam. Budzik odmówił współpracy… a może po prostu nie usłyszałam jak mnie wołał? Teraz to już nieistotne. Faktem było natomiast, że musiałam się przygotowywać do wyjścia z prędkością plotki (bo jak mawia mój brat – jest ona szybsza niż prędkość światła 😉 ). Na szczęście udało się i już po chwili mknęliśmy samochodem na Plac Zamkowy, z którego miał odebrać nas zamówiony autokar.
Zgodnie z planem, a więc chwilę po godzinie piątej, ruszyliśmy w drogę. Z radosną świadomością czekających nas 220 km obliczyłam, że przy pomyślnych wiatrach dotrzemy na miejsce między godz. 9 a 10. Jak się jednak okazało, moje założenia były dalece różne od rzeczywistości. Podróż do Lwowa zajęła nam bite 7h. W autokarze czuliśmy się jak wędzone sardynki, a wszystko z powodu uszkodzonej klimatyzacji, która przez niemalże całą drogę niemiłosiernie podgrzewała atmosferę (dosłownie i w przenośni). Na szczęście przez pierwszą część jazdy w sposób bardzo zaangażowany kontynuowaliśmy przerwany sen, drugą natomiast pochłonęło analizowanie zabranego przeze mnie opasłego dzieła Wergiliusza, przez Paulę natomiast – podręcznika do portugalskiego. Czas stania na granicy polsko-ukraińskiej upłynął nam więc w miarę bezboleśnie.
Panowie w mundurach
Jako, że nie miałam jeszcze nigdy okazji przekraczać granicy z państwem, które nie należałoby do strefy Schengen, moje oczy przybrały kształt pięciozłotówek na widok tak ogromnej liczby mundurowych zarówno po polskiej, jak i po ukraińskiej stronie. Po odstaniu odpowiedniej ilości czasu (pomimo tego, że byliśmy pierwszym autokarem na przejściu granicznym), w ściśle określonym miejscu (nie bliżej, nie dalej tylko TU!), w końcu nadszedł czas na sprawdzenie paszportów. Strażnik wszedł do autokaru, po czym swoim wzrokiem, niczym niewidzialnym skanerem zbadał, czy na pewno żadne z owych czterdziestu zdjęć „en face” nie zostało w bardziej lub mniej kunsztowny sposób podrobione. Z plikiem bordowych książeczek w ręce wyszedł, by spełnić jeszcze jakieś inne zadania, które dla niewtajemniczonych pozostaną tylko zagadkowym obowiązkiem. Z podobną procedurą spotkaliśmy się także po stronie ukraińskiej, z tą tylko różnicą, że kontrolowali nas panowie w innych mundurach i oryginalnych wełnianych czapkach. Dobre 2 godziny spędzone na granicy – „paskudna biurokracja” cisnęło się na usta, a starsi mówili, że jak za komuny. Nie rozumiałam tego dobrze dopóki nie dojechaliśmy na miejsce…
c.d.n.