Spektakl czas zacząć!
Za tym tajemniczym podtytułem kryje się jeden głównych (oprócz wizyty na cmentarzu Orląt Lwowskich i spaceru po starówce) celów naszej podróży. Była nim bowiem wizyta we wspomnianej wcześniej słynnej Operze Lwowskiej.
Spektakl, na który mieliśmy kupione z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym bilety, był zatytułowany „Zemsta nietoperza” (operetka Johanna Straussa). Zanim jednak przejdę do opowieści o samym widowisku, muszę koniecznie wspomnieć o naszej reakcji po wejściu do gmachu opery. Byłam oniemiała (jakież to piękne słowa są w tym naszym polskim języku!) z wrażenia. Wszystko w złocie, kryształowe żyrandole zwisały z sufitu, tu i ówdzie pobłyskując odbitym światem. Piękne marmurowe schody komponowały się z monumentalnymi kolumnami tworząc obraz zamku, niczym z disneyowskich bajek o księżniczkach.
Ubrane nieco bardziej elegancko niż na co dzień, mogłyśmy z Paulą odczuć tę wyjątkowość miejsca, w którym znalazłyśmy się. Od razu zażyczyłyśmy sobie kilku ujęć na tle pięknej balustrady, po czym po usłyszeniu dzwonków wzywających na przedstawienie zajęłyśmy wyznaczone na balkonie miejsca.
Radość oczekiwania na spektakl osiągnęła punkt kulminacyjny. Wkrótce jednak nieco osłabła, kiedy zorientowałyśmy się, że aktorzy mówią po rosyjsku i nie ma polskiego tłumaczenia. Nie potrafię powiedzieć, jak każda z nas wyobrażała sobie techniczne rozwiązanie kwestii języka przekazu, jednak w każdej z tych wizji niewątpliwie rozumiałyśmy treść opery. W rzeczywistości (po raz kolejny!) było niestety inaczej. Siedziałam jak zaklęta, próbując wyłapać choćby kilka słów o podobnym do polskiego brzmieniu, jednak wysiłek był istną walką z wiatrakami. Po jakimś czasie postanowiłyśmy się po prostu skupić na artystycznych doznaniach, zatapiając się w dźwięki anielskich głosów śpiewaków i oglądając wyczyny balerin i baletmistrzów.
Całość spektaklu podzielona była na trzy części. W jednej z przerw poszłyśmy do salonu z lustrami. Potężne zwierciadła, ozdobione złotymi ramami i ustawione naprzeciw siebie, dawały wrażenie nieskończoności. W pomieszczeniu tym były również umieszczone w gablotach, kunsztownie wykonane, przepiękne, starodawne suknie balowe. Po obejrzeniu wszystkiego, co znalazło się w zasięgu naszego wzroku i po zakończonym spektaklu, na końcu którego nie omieszkałyśmy wykonać klasycznego „standing ovation”, udaliśmy się do szatni po płaszcze, a potem w drogę do autokaru. Był to nasz ostatni (na ten czas) spacer po uliczkach miasta. Lwów nocą… Każde miasto „z duszą” wygląda pięknie, szczególnie o tej właśnie porze.
Droga do domu i krótka refleksja na zakończenie
Podróży do domu jako takiej nie bardzo pamiętam. Utkwiły mi za to w pamięci momenty kontroli pasażerów. Jakież bowiem inne atrakcje mogą spotkać pasażerów po północy na granicy ukraińsko – polskiej? No właśnie… Nie ma nic bardziej przyjemnego jak wyrwanie z błogiego snu, by podpuchniętymi oczami po raz kolejny popatrzeć na celniczkę (bo tym razem sprawdzała nas kobieta), żeby ta z kolei mogła potwierdzić zgodność zdjęcia z obliczem właściciela paszportu. „Niech to się już skończy… Chcę spać!” Te błagalne słowa kołatały nam się w głowach, bo po tylu wrażeniach na nic innego nie miałyśmy tak bardzo ochoty, jak na porządny sen (lub jego „autokarową” namiastkę). Potem już tylko przesiedliśmy się do samochodu, odwieźliśmy Paulę i wróciliśmy do domu. I spać.
Wsiadając do pojazdu byliśmy przekonani, że kilka godzin to zdecydowanie za mało, by na spokojnie odwiedzić to miejsce. Myślę, że wrócę tam za jakieś kilka lat – trudno stwierdzić, kiedy dokładnie, czas pokaże. Byliśmy zmęczeni, bo wycieczka okazała się 20-godzinną eskapadą, ale i zadowoleni. Rodzice cieszyli się z tego, że mogłam zobaczyć „perełkę”, w której jeszcze widnieją jakieś elementy polskości, ja natomiast już od pewnego czasu chciałam pojechać tam, żeby dowiedzieć się, o czym tak naprawdę myślą ludzie mówiąc „Lwów”. To był kolejny etap mojego Camino. Zobaczcie, że jednak to wszystko w jakiś przedziwny sposób się ze sobą łączy… Nieco bardziej ukulturalniona i odrobinę więcej obeznana ze światem czekam na dalsze wojaże. Mam w planach odwiedzić bliżej wiosny naszych południowo – zachodnich sąsiadów. Czy będzie mi dane? O tym przekonacie się już niebawem.
A tymczasem – adios! 🙂