Fiesta w Aviles…

Piotr DrzewieckiPeter AlexLeave a Comment

Z perspektywy czasu i tego co działo się na Camino do swoich uzależnień muszę dopisać zdecydowanie kawę. Poranek bez kawy był po prostu… pusty. Wtedy (dzięki Ci Panie) nie tylko ja czasami zachowywałem się jak „nie podchodź do mnie bez kija” 😉 Ale po kolei…

Poranek na kempingu Deva był zaspany. Poddałem się woli „tłumu” i brakowi jakiejkolwiek reakcji ze strony moich dziewczyn na pobudkę i poszedłem dalej spać. No, przecież nic na siłę, mimo że czasami trzeba by…

W Gijon poszliśmy na mszę świętą na godzinę 11:00. Msza bez śpiewów, głośnych deklamacji. Niektórzy wierni siedzieli, inni w tym samym czasie stali, a jeszcze kolejni klęczeli. Weź bądź tu mądry człowieku i dostosuj się do sentencji „kiedy wchodzisz między wrony – musisz krakać jak one”. Tutaj nie było takiej możliwości. Komunię rozdawali księżą albo na rękę, albo do ust. Ja w myśl tej paremii wziąłem tak jak większość na rękę.

Po mszy zaszedłem do sklepu, aby kupić colę i coś do jedzenia na śniadanie na szybko. Obszar podmiejski Gijon, przez który szliśmy był bardzo uprzemysłowiony, więc ciągle towarzyszyły nam nieprzyjemne zapachy. Było lepiej, gdy już wkroczyliśmy na wzgórza otaczające miasto i wąskimi dróżkami przeciskaliśmy się ciągle w górę.

Spotkaliśmy tam Amerykanina z Florydy, który przyjechał do Hiszpanii – kraju swoich przodków, by odwiedzić tereny zamieszkałe przez jego dalekich krewnych. Pstryknęliśmy sobie pamiątkową fotkę i popędziliśmy dalej mijając po drodze piękne zakątki ukwiecone żółtymi girlandami kwiatów zwisającymi z artystycznie wykonanych altan.

Również co jakiś czas napotykaliśmy charakterystyczne dla Hiszpanii cmentarze, które zachwycały nas jednocześnie zadziwiając swoją prostotą.

W  tym dniu finału, szczególnie Pauli i mi zależało na tym, aby obejrzeć mecz i doświadczyć fiesty oraz radości Hiszpanów (mi bardziej zależało na Hiszpankach 😉 ) Będąc 7-8 km od Aviles zaszliśmy do baru znajdującego się przy głównej drodze, z pytaniem o najbliższy przystanek autobusowy, bo godzina meczu zbliżała się nieubłaganie, a my ciągle mieliśmy kawał drogi przed sobą. Właściciel wskazał nam drogę. Udaliśmy się dalej po zjedzeniu bułki, którą podzieliliśmy się z kotkiem wyglądającym jak siedem nieszczęść.

Po przejściu ponad kilometra podjechał do nas właściciel baru i podwiózł nas do Aviles. To był jedyny raz w ciągu całej drogi, gdzie skorzystaliśmy z tego typu pomocy. Tutaj też musieliśmy pójść na kompromis, bo Asi i Gosi nie w smak było korzystać z podwózki na pielgrzymce.

Po dotarciu do albergue w Aviles spotkaliśmy ponownie naszą trójkę początkowych towarzyszy oraz Kenta – Amerykanina z Kalifornii, który po ukończeniu studiów będzie uczył historii w Teksasie.

Wieczorem zaznajomiliśmy się jeszcze z takimi dwoma agentami, ale o tym później.

Po praniu i myciu ruszyliśmy wszyscy do miasta obejrzeć FINAŁ!!! Siedliśmy w wąskiej uliczce prowadzącej przez starówkę. Właściciel baru postawił na parapecie wielkiego okna dużą plazmę. Ogródek (o ile tak można go nazwać) barowy był pełen ludzi.

Atmosfera niesamowita. Nerwowe reakcje Hiszpanów na akcje Holendrów. Do tego sidra, piwo San Miguel, tapas (croquetas, patatas, ensalada mixta, papryczki – jak los chce to trafisz na łagodną a jak nie to lepiej zagryźć chlebem, bo popijając piwem jest jeszcze gorzej – uwierzcie na słowo). Gdy Hiszpania wygrała wszyscy skakali ze szczęścia, ściskali się, całowali. Ludzie pełni radości i spontanicznego entuzjazmu przejawiającego się w nieustannych okrzykach wylegli na ulice, balkony, pozdrawiali się z okien.

My także podążaliśmy za tłumem ludzi na rynek, aby wykąpać się w fontannie. Można powiedzieć, że ja się wykąpałem, bo miałem całą jedną nogę mokrą (liczy się prawda?).

Zrobiłem ogromną liczbę zdjęć, ludzie sami się ustawiali, aby im pstryknąć fotkę. W Polsce to by było nie do pomyślenia, aby rodzice przyprowadzili na taką fiestę małe dzieci, a były całe rodziny.

Wszyscy chcieli być świadkami historii. Ja także jako zapalony piłkarz emeryt amator – stąd moje pragnienie obejrzenia meczu.

Grubo po północy wróciliśmy do albergue i kolejna niespodzianka – poznaliśmy wspomnianych wcześniej dwóch agentów – Alejandro i Patricka, z którymi zaprzyjaźniliśmy się.

Rano wstaliśmy zgodnie z planem, mimo zmęczenia i niewyspania. Cały dzień ogólnie był masakryczny, bo odcinek zamiast liczyć 36 km liczył ponad 40! Dzień zaczęliśmy mądrze od kawy z mlekiem na stacji benzynowej. Kawa ratowała nam czasami atmosferę z rana, bo dwójka z nas (mam tu na myśli siebie i jeszcze jedną Łajzę) była lekko drażliwa z rana bez kofeiny. No tak bywa, musieliśmy jakoś łagodzić nastroje kawą. Ciągle czegoś się o sobie uczyliśmy. Dziewczyny pospały chwilę na asfalcie na stacji benzynowej, a Pani z obsługi podeszła w pewnym momencie zapytać, czy wszystko z nami dobrze 🙂 Ogólnie Aśka ma talent do spania – wszędzie, w każdej pozycji i o każdej porze dnia i nocy. Czasami coś do niej mówiłem – i okazywało się, że jak do śpiącego, bo ona zwyczajnie spała. Opadłyby mi ręce w normalnej sytuacji, ale znałem ją trochę i pewne rzeczy po prostu z czasem przestawały mnie dziwić, wywoływały tylko radosny uśmiech.

Na plecaku miałem przywieszoną hiszpańską flagę, a przejeżdżający kierowcy za każdym razem trąbili podnosząc zaciśniętą w górę pięść na znak pozdrowienia. To była bardzo miłą reakcja i znak solidarności, czegoś takiego nie ma u nas.

Dużą część dnia poruszaliśmy się po asfalcie, przez co dziewczyny bardzo się męczyły. Chyba tylko przepiękne widoki rekompensowały im wkładany w marsz wysiłek.

Czasami szlak kierował nas również w  eukaliptusowy las, który urzekał nas swoim pięknem i ciszą, gdy nie było w pobliżu jakiejkolwiek drogi.

Cały dzień schodziliśmy, lub wchodziliśmy na jakąś górę. Tak też było na koniec, gdy ostatnia prosta, a w zasadzie długi zakręt i jeszcze dłuższe podejście doprowadziły nas do Soto de Luina, gdzie mieliśmy przenocować.

Szybko umyłem się, zrobiłem zakupy, zostawiłem dziewczyny i poszedłem do baru.

Tego dnia wyjątkowo potrzebowałem pobyć sam. Miałem po prostu dosyć wszystkiego i nie chciało mi się rozmawiać. Byłem piekielnie zmęczony i do tego odezwały się moje plecy, które czasami przy najmniejszym ruchu paliły bólem. W miarę dobrze czułem się tylko wtedy kiedy szedłem.

W barze spotkałem Kenta, z którym zjadłem menu del pelegrino. W jego skład weszło: sopa de gallego, frytki z jajkiem i kiełbaską, ciasto a do tego dwa piwa. Poczułem się od razu lepiej, a za wszystko zapłaciłem 8 Euro. Kent opowiadał o pierwszych etapach Camino del Norte i o tym jak były ciężkie. Odpocząłem trochę psychicznie słuchając go.

Po powrocie do schroniska zaszyłem się w śpiwór i odpłynąłem w objęcia Morfeusza, który w moich snach zawsze jest rodzaju żeńskiego.