Dzień XVIII – piątek, 23.07.2010
Trasa: Arzua – Calle – Salceda – Santa Irene – Rua – Pedrouzo (18 km)
Liczba kilometrów, która pozostała do Santiago zmniejszyła się ostatnimi czasy bardzo gwałtownie. Czas mija bardzo szybko. Bólu już prawie nie odczuwamy – jedynie Piotrka nie przestają boleć plecy. Nasze już zdołały się przyzwyczaić do ciężaru plecaków (które swoją drogą były o niebo lżejsze od bagażu Piotra). Nogi także się wzmocniły, bąbli na stopach jakby mniej… Pomału każdy z nas podejmuje próbę odnalezienia w sobie owoców tego Camino, zmian, jakie przyniosło. Bo swoją drogą naprawdę jest ich niemało…
Na trasie jest znacznie więcej ludzi. Trochę nas to zaczęło męczyć, ponieważ przez te kilkanaście dni zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, że całymi dniami bywaliśmy sami na drodze. Polubiliśmy ciszę. Mieliśmy możliwość wsłuchać się w coś więcej, niż tylko wypowiadane szybko, w niezrozumiałych dla nas językach słowa – w szum morza, lasu, w śpiew ptaków. Na tym odcinku minęliśmy dwie mogiły upamiętniające pielgrzymów zmarłych w czasie drogi do Santiago.
Chwila refleksji i dalej w drogę – jak na Krupówkach… Trasa zrobiła się bardzo komercyjna – wszędzie pamiątki, co chwilę wypełnione ludźmi bary. Do jednego z nich wstąpiliśmy, żeby zjeść spóźnione śniadanie. Na miejsce doszliśmy ok. godz. 14.00. Do hali sportowej ustawiona została kolejka z plecaków. Ustawiliśmy w niej swój bagaż, po czym poszliśmy rozprostować kości. Po niedługim czasie wróciliśmy na miejsce, bo kolejka nagle ruszyła. Zaczęliśmy się w tempie wolniejszym niż ślimacze przesuwać w stronę wejścia. Chłopaków nie było widać, dlatego Piotrek wysłał sms-a do Alexa. Chwilę później przyszli i stwierdzili, że jednak prześpią się pod chmurką, obok placu zabaw. My mimo wszystko woleliśmy przenocować pod dachem. W końcu, po jakichś 2h dostaliśmy się do środka. Zapłaciliśmy po 2 euro i znaleźliśmy miejsca do spania pod samym koszem (takim do gry w koszykówkę). Jako że nie widzieliśmy sensu w siedzeniu na hali, szybko sprężyliśmy się z myciem, by potem pójść podbić credenciale i dowiedzieć się o inne miejsca do nocowania.
Wieczorem, tradycyjnie z przyjaciółmi Hiszpanami poszliśmy do kościoła. Strasznie się cieszyłam na myśl o kolejnej hiszpańskiej mszy świętej. Bo co jak co, ale udział w niej zmusza człowieka do myślenia, do analizowania, skupienia się na tym, co naprawdę dzieje się na ołtarzu. I tak właśnie jest, że czasem 2 zdania z kazania przetłumaczone przez Paulę miały większe znaczenie, niż msza w Polsce, na której niekiedy (taka smutna prawda) więcej rzeczy robi się zupełnie automatycznie. I msza się rozpoczęła. Usłyszeliśmy śpiew i nie wiem jak pozostali, ale ja najpierw zamarłam, a później serce zaczęło bić jak szalone. Myślałam, że to u nas są radosne śpiewy w kościele. W tamtym momencie zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo różni się pojęcie radości w Polsce i w Hiszpanii… Młodzi ludzie stali na chórze. Było ich może kilkanaście osób, a słychać było, jak gdyby śpiewało pięćdziesiąt. Klaskali, tupali, stukali rękami o barierki, pstrykali. A co było najpiękniejsze – w śpiewie i klaskaniu aktywnie uczestniczył ksiądz odprawiający mszę. Myślę, że nie tylko ja wyszłam z kościoła czując, jakbym jedną nogą była w Niebie.
Po mszy, z radością w sercach i na twarzach ruszyliśmy na obiadokolację. Paula jadła paelle, Piotrek Menu del Peregrino, a ja i Gonia jakąś rybę z frytkami. Najedzeni poszliśmy jeszcze na chwilę do chłopaków, spędziliśmy miłych kilkadziesiąt minut, po czym wróciliśmy do bazy.
Położyliśmy się spać jako ostatni. Chyba po to, żeby następnego dnia również wstać jako ostatni… Bo w końcu ostatni będą pierwszymi. 🙂