Dzień XVI: Miraz – Sobrado Dos Monxes

floresqaFloresqaLeave a Comment

Dzień XVI – środa, 21.07.2010

Trasa: Miraz – Brana – Roxica – Travesa – Marcela – Corteporcos – … – Vilarino – Meson – Sobrado Dos Monxes (22 km)


Dzień przywitaliśmy tak jak lubię – to znaczy: nie spiesząc się. To właśnie jest piękne w tym naszym pielgrzymowaniu, że tak naprawdę wszystko możemy robić bez wariackiego pośpiechu – w narzuconym przez siebie tempie. Możemy w pełni odczuć to, że sami decydujemy o swoim dniu (pomijając oczywistą ingerencje z Góry!), że nie poddajemy się bezsilnie rytmowi pracy, spraw, które trzeba załatwić lub rozrywkom, które często takimi bywają wyłącznie z nazwy.

Pierwszym miłym wydarzeniem tego dnia było niewątpliwie wspólne śniadanie, przyrządzone przez gospodarzy. Kanapki z dżemem jeszcze chyba nigdy nie smakowały tak wyśmienicie… 🙂 Co prawda albergue było donativo*, ale każdy z nas i tak zapłacił z serca. Chodziło o to, żeby wolontariusze mieli świadomość jak dobrze robią to, co robią. Spakowani i gotowi na powitanie nowych wrażeń, ruszyliśmy na podbój nieznanych dróg. Zanim jednak to uczyniliśmy, zrobiliśmy sobie razem ze Szkotem i Anglikiem pamiątkowe zdjęcie. Uwaga… Uśmiech! 🙂  I już, w mgnieniu oka, nasze radosne podobizny zostały uwiecznione na fotografii.

Droga nie była zbyt wymagająca. Kiedy tak piszę, oznacza to, że było płasko, co jakiś czas na horyzoncie pojawiały się sklepy lub bary, a słońce nie grzało tak niemiłosiernie, jak się to nieraz zdarzało (lub po prostu tego upału tak nie odczuwaliśmy). Na trasie spotkało mnie i Gonię coś miłego. Podbiegł do nas jeden z Hiszpanów, który bawił się z nami poprzedniego dnia i dał nam  tabliczkę czekolady. Ogromne banany pojawiły się na naszych twarzach, a smakołyk powędrował do plecaka – na gorsze czasy. Dalej zatrzymaliśmy się na „małe co nieco” (czyt. drugie śniadanie), a potem już niemalże bez postojów dotarliśmy do naszego Hogwartu…

…Skąd ta nazwa? Otóż, takie było nasze pierwsze skojarzenie, jak zobaczyłyśmy z dziewczynami wyłaniające się zza drzew ogromne zamczysko, do którego zmierzaliśmy. Jak się później okazało, był to klasztor cystersów. Z rozdziawionymi ustami oglądałyśmy podcienie, ganki, komnaty i kaplice. Wszystko było dostosowane do potrzeb pielgrzymów, ale budynek mimo to robił piorunujące wrażenie. Kolejnego, aczkolwiek mniej pozytywnego szoku doznałyśmy, gdy sprawdziłyśmy prysznice. Komunalne z zimną wodą – taki był wyrok, który pociągnął za sobą konsekwencje naszej rezygnacji z pełnego natrysku. Ciasno było w łazience, więc szybko umyłyśmy się w zlewie i wyruszyłyśmy na polowanie. Naszym celem stały się jajka. Tak, jajka. Pójść do najbliższej wioski i wybłagać kilka jajek – taka była „cena” darmowej kolacji dla ośmiu osób. (Dziś była nasza kolej na gotowanie). Podzieliłyśmy się naszym genialnym pomysłem z chłopakami, których spojrzenie nie wyrażało nic więcej, jak tylko ironiczne „powodzenia”, po czym poszłyśmy zdobywać pożywienie z cichą nadzieją na przyniesienie choćby kilku jaj – tak tylko by pokazać niedowiarkom, ze wszystko jest możliwe. Akcja zajęła nam 40 minut. A bilans końcowy? Wierzcie lub nie, ale jajek było 32 szt. (6+12+2+12). Jak szaleńcza była nasza radość, kiedy wróciłyśmy do albergue z pełną siatką! A jak bezcenne były miny chłopaków, których oczy były wielkości pięciozłotówek kiedy dowiedzieli się o rezultatach naszych poczynań! Tego nie dadzą rady opisać najpiękniejsze słowa… 🙂  Trzeba przyznać, że Paula, która dopiero wprawia się w załatwianiu spraw na tzw. „krzywy ryj”, spisała się na medal. (Jaka szkoda, że nie uwieczniłam naszej zdobyczy na zdjęciu!)

I tak, wieczorem mieliśmy ucztę – francuskie tosty (kanapki w jajku i w mleku). Zajadali, aż im się uszy trzęsły! Czyli misja wykonana. 🙂

Zanim jednak zjedliśmy przyszedł czas na relaks. Wypełzłyśmy w naszych śpiworkach przed klasztor i spędziłyśmy czas na opowieściach i graniu w karty. Po jakimś czasie dołączył do nas Cristiano – czym zrobił nam niemałą niespodziankę. Chwilę posiedzieliśmy razem i porozmawialiśmy, po czym okazało się, że jest on z zawodu psychologiem. I tak, odnalazł wspólny język z Gonią. W czasie, kiedy na trawniku toczyły się rozmowy na poważne tematy, ja poszłam pograć troszkę na gitarze. Potem dołączył do mnie Marcin i tak trochę śpiewając i grając doczekaliśmy mszy świętej, przygotowanej przez kolejną grupę pielgrzymkową. Ławki były ustawione w wielkim kole. Śpiewy jak zawsze – piękne, a treść kazania – niezrozumiała. Ale Pan Bóg jakoś nam to wszystko wynagradzał, w niepojęty dla nas sposób…

Na koniec powiększyłam liczbę swoich pamiątek o śpiewnik z hiszpańskimi pieśniami liturgicznymi i korek, który sprezentował mi przyjaciel z Hiszpanii.

Zanim na dobre położyłyśmy się spać, jeszcze trochę pogadałyśmy, pomilczałyśmy (bo „mowa jest srebrem, ale złoto milczeniem”), jeszcze kilka łez wyrwało się z więzienia – oka…


*Donativo – jeden z rodzajów albergue (obok płatnego), w którym każdy może zostawić tyle pieniędzy, ile uważa za stosowne.

P.s. Od czasu do czasu będę załączać zdjęcia Piotrka (mam nadzieje, że się nie pogniewasz!), ponieważ w swoim archiwum mam pewne braki…