Dzień XV: Baamonde – Miraz

floresqaFloresqaLeave a Comment

Dzień XV – wtorek, 20.07.2010

Trasa: Baamonde – San Alberte – Santa Leocadia – El Camino – Aldar – Seixon – Subcamp – Laguna – Miraz (18km)


Dzisiejszy dzień zdecydowanie zaliczamy do tych lżejszych. Przeszłyśmy go z Paulą i z Gonią same, ponieważ Piotrek musiał iść szybciej, żeby załatwić jakieś swoje ważne sprawy. Wychodząc o 7.30 doszliśmy do albergue niemalże bez postojów na godz. 11.00. Szłyśmy żwawo – może dlatego, że musiałyśmy się troszkę ścigać o miejsce noclegowe z jakimiś Niemcami. W sumie wyprzedziłyśmy 6 osób i chyba tylko dzięki temu załapałyśmy się na ostatnie łóżka. (Anioł Stróż czuwa!). Po drodze mijałyśmy biednego Patricka, który zapomniał z postoju swojego śpiwora. Gdy wrócił, dowiedzieliśmy się, że go nie znalazł, jednak dzięki dobroci pewnego człowieka, nasz przyjaciel miał na czym spać. Ale o tym później…

Jak wspominałam wcześniej, doszliśmy na 11.00. W pewnym momencie chyba zaczęło mnie trochę frustrować to, że mamy tyle wolnego czasu i nie ma co z nim zrobić. Piotrek uciął sobie drzemkę, dziewczyny grały w kenta z Hiszpanami, a ja uzupełniałam zapiski w moim małym dzienniczku. Staraliśmy sobie wszyscy wynajdować coraz to nowe zajęcia, aż w końcu wybiła upragniona 14.30. Przyszli Szkot i Anglik, którzy otworzyli nam albergue. Okazali się oni bardzo miłymi, starszymi panami, którzy tworzyli w budynku serdeczną atmosferę. Spokojnie umyłyśmy się w ciepłej wodzie(!), poprałyśmy rzeczy, po czym zasiedliśmy z naszymi Hiszpanami do wspólnego obiadu, który zresztą sami przygotowali. Ich specjalnością okazało się spaghetti – jedno było z tuńczykiem, a drugie z parówką. Nawet hospitaleiro zapytał, czy znaliśmy się wcześniej… Może dlatego, że obiad wyglądał trochę jak przy stole Wigilijnym – 8 osób zasiadło, potem modlitwa poprowadzona przez Piotrka i smacznego! Mniam! 🙂

Po jedzeniu krótka sjesta i do kościoła na mszę świętą. Zostaliśmy bardzo miło zaskoczeni, kiedy zobaczyliśmy Tomka idącego w stronę ołtarza, aby przeczytać czytanie po polsku. Każdy z osobna i wszyscy razem byliśmy mu bardzo wdzięczni. (I oczywiście księdzu również za to, że się zgodził!).

Po mszy wzięłam gitarę i z pomocą śpiewnika zaczęliśmy śpiewać piosenki – głównie repertuar pielgrzymkowy. Dookoła nas zaczęło się gromadzić coraz więcej młodych Hiszpanów. Radość wydawała się kumulować w powietrzu. Paula przytoczyła mi później słowa wypowiedziane, przez jedną z Hiszpanek. Mówiła wtedy: „przez chwilę zapragnęłam nauczyć się języka polskiego, żeby móc śpiewać wasze piosenki”. Było to szalenie miłe. 🙂 W głębi serca pomyślałam, ze skoro są chętni do śpiewania, to możemy nauczyć ich czegoś ‘naszego’. Tak też uczyniłyśmy… Na gitarze wystukałam akordy to „Shaba Balua” i już po chwili wszyscy tańczyli. Mało tego! Nie tylko tańczyli, ale i także śpiewali! Nauczyłam ich nawet kilku polskich słów: „Radością moją Jezus, dobry mój Pan”, które również zawarte były w owej piosence. Co żeśmy się wtedy razem uśmiali, to nasze. Ale Ci młodzi ludzie byli fantastyczni. Wśród naszych zabawowych propozycji znalazły się również takie piosenki jak: „Gdyby wiara Twa”, „Fale” i „Raduje się dusza ma”. To był jeden z tych momentów, kiedy uśmiech sam pojawiał się na ustach. A takie momenty są najpiękniejsze…

Zabawa mogłaby tak trwać i trwać, ale nadszedł w końcu czas na kolację, którym było (bardzo oryginalnie) spaghetti. ;P  Nie zmienia to jednak faktu, że jedliśmy je z podobnym apetytem jak poprzednio i już po chwili nasze talerze były puste. Po jedzeniu pogawędziliśmy jeszcze chwilkę z gospodarzami, pograliśmy razem w kenta (byłam w parze z Anglikiem, który w ogóle nie patrzył na nasze znaki.. :P), po czym wskoczyliśmy do łóżek.

‘Jaki był ten dzień?’… Jak zwykle podarował coś nowego, coś pięknego, co pozostanie w nas na zawsze.

P.s. Patrick zrobił nam dziś wiertarką dziurki w muszlach. Trochę Piotrkowego sznurka do suszenia prania i już nasze pielgrzymie gadżety możemy przymocować do plecaka. Co za radość! Muchas gracias! 🙂