Dzień XIV: Abadin – Baamonde

floresqaFloresqa1 Comment

Dzień XIV – poniedziałek, 19.07.2010

Trasa: Abadin – Martinan – Goiriz – Vilalba – Alba a Torre – Ferreira – Baamonde (40 km)


Niekiedy czułam się jak w wojsku – dokładnie tak, jakby ktoś wydał komendę „padnij!” i „powstań!”. Przerwa na sen wydawała się być tak krótką, jak czas zawarty pomiędzy wypowiedzeniem obu komend. Dziś owo „powstań!” (w nieco mniej drastycznej formie) usłyszałyśmy z dziewczynami o godzinie 6:00. Wcześniej o tym nie wspomniałam, dlatego napiszę teraz, że Piotrek zawsze wstawał pierwszy i był naszym budzikiem. Po kilku dniach przekazałam mu tajny sposób budzenia mnie, który zmniejsza prawdopodobieństwo oberwania w głowę za wczesne zrywanie z łóżka.. ;P  Zaraz po wyjściu poszliśmy na cafe con leche, którą zagryzaliśmy pączkiem. Tempo tego dnia mieliśmy wybitnie dobre. Przeszliśmy 20 km w 4h. Trochę matematyki i…. rachunek,  z którego wynika, że szliśmy z prędkością 5 km/h.

Droga była spokojna. Nie mieliśmy na trasie żadnych niespodzianek, ale to nawet lepiej, bo i tak bez nich byliśmy pod koniec bardzo zmęczeni. Jednak 40 kilometrów z prawie 10 kilogramami na plecach to wcale nie jest taka prosta sprawa. Nawet nasza bomba elektrolitowa nie napawała nas energią na dalsze maszerowanie. Niewątpliwie największe emocje tego dnia wzbudziła górka, jaką zobaczyliśmy na naszej ostatniej prostej. I powiem szczerze, że były one skrajnie inne od tych, które targały nami na widok albergue z wolnymi łóżkami… 😛  Na szczęście nasze ostatnie miejsce noclegowe okazało się właśnie takim schroniskiem. Było nowoczesne i wyposażone w 50 łóżek – my załapaliśmy się na jedne z ostatnich, które pozostały „bezpańskimi”. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy umyte Belgijki, które zdołały już sobie zrobić pranie i się ogarnąć. Ich pojawienie się pozostało nierozszyfrowaną zagadką, ponieważ wyszły później od nas i ani Hiszpanie, ani my nie mijaliśmy ich po drodze…  „They must cheat.” – Żartowali Piotrek i Patrick. Bo musicie wiedzieć, że ponoć każdy kto był w albergue szybciej niż nasza Drużyna G. oczywiście musiał oszukiwać… 😉

W albergue chwilę odpoczęliśmy, przywróciliśmy siebie do porządku i poszliśmy na jedzenie. Okazało się, że w jednym barze serwują wyłącznie kanapki – my liczyliśmy mimo wszystko na coś bardziej sycącego. Po 40km zasłużyliśmy na porządny posiłek… Znaleźliśmy więc uroczą, typowo galicyjską restauracyjkę. Co zapamiętaliśmy stamtąd? Chyba przede wszystkim uroczego, starszego człowieka – Galisyjczyka z pochodzenia, który już od kilkudziesięciu lat sprawował pieczę nad tym miejscem dbając o to, by wszystkie potrawy były przygotowane według wieloletnich receptur i z naturalnych (wyhodowanych przez siebie) warzyw. W drugiej kolejności sympatycznych Włochów – miłośników dobrego jedzenia, pięknego śpiewu i radosnych uśmiechów. 🙂 (Pozdrowienia dla Cristiano!).

W dalszej części Polaka – Tomka, który szedł razem z pielgrzymką hiszpańską przygrywając na swojej gitarze. Na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie pamiątkowe i we wspaniałych nastrojach, ok. godziny 23:00 wróciliśmy na nocleg. Dzień niemalże dobiegł końca, gdy niespodziewanie spadłam z podwyższenia, na którym stało nasze łóżko. Pamiętałam, że jest tam schodek, ale źle wyobraziłam sobie jego wysokość. Nic poważnego się na szczęście nie stało. Ot po prostu się wywróciłam. Było późno, a my z dziewczynami nie mogłyśmy się powstrzymać od śmiechu (spałyśmy we 3 w dwuosobowym łóżku). Wszyscy już spali, a my dusiłyśmy poduszki do twarzy, żeby stłumić chichot. Niestety łóżko się trochę trzęsło i chyba dlatego Piotrek się na nas zdenerwował. Poszedł na dół. Tego dnia każde z nas wypowiedziało o kilka słów za dużo. Ale to ludzkie jest, że najpierw się coś powie, a potem przemyśli wypowiedziane słowa…

Camino ma to do siebie, że zmusza człowieka do myślenia. Prowokuje sytuacje, które są swego rodzaju sprawdzianem samego siebie. Sytuacje często niewygodne, często trudne, z których albo wyjdziemy pogrążeni w żalu nad sobą, albo umocnieni, gotowi podjąć trud walki z kolejnymi przeciwnościami. Czasem trzeba się długo mocować ze sobą. Ale im dłużej trwa walka i im bardziej jest zacięta, tym bardziej chwalebne jest zwycięstwo.

Następnego dnia mieliśmy do przejścia tylko 18km. Z tą myślą w głowie powoli zatapialiśmy się we śnie…