Dzień VII – poniedziałek, 12.07.2010
Trasa: Aviles – San Cristobal – Salinas – San Martin de Laspra – Barrio de la Cruz – La Ventaniella – El Castillo – Soto del Barco – Muros de Nalon – El Pito – Soto de Luina (40,9km)
Wstaliśmy wcześnie – bez marudzenia i bez zmiany planów. Czekał nas wtedy długi dzień. W polskim przewodniku napisane było, że etap liczy 36km, ale po kilku dniach nauczyliśmy się już, że on niestety nie podaje aktualnych informacji i to co w nim piszą należy dzielić przez pół. Zanim obudziliśmy się, poszliśmy na kawę z mlekiem (cafe con leche) na stację benzynową, pod którą na parkingu przysypiałyśmy z Gonią jeszcze przez około godzinę. Byłyśmy zupełnie padnięte po fieście i 4h snu. Słońce znów prażyło – do tego stopnia, że mieliśmy niebywałą okazję poczuć się jak skwarki na patelni. Nasi nowi przyjaciele z Hiszpanii – Alejandro i Patrick wstali o 9:00, po czym dogonili nas w połowie drogi. (My wyszliśmy o 5:00). Ogarnęła nas czarna rozpacz, że tak strasznie się wleczemy i jak to bywa, kiedy nasza desperacja osiągała punkt kulminacyjny – zaczęliśmy się pokładać ze śmiechu. Ja i Gonia nie byłyśmy w stanie opanować ataku śmiechu. Po jakimś czasie jednak przestało nas to wszystko bawić. Do moich butów były wsadzone dwie butelki z wodą. Szliśmy przez wysoki most i tak się zastanawiałam, w którym momencie coś nam spadnie. Długo myśleć nie musiałam – po chwili już widziałam jak jedna z moich butelek leci w dół i z pluskiem wpada do wody. Była wtedy nerwówka, ale każdy ma czasem gorszy dzień. Trzeba mieć duży zapas cierpliwości gdy się idzie w długą drogę z trzema kobietami. I tak podziwiałyśmy Piotrka (jeśli to czytasz, to może się nawet uśmiechniesz:) ) pomimo tego, że czasem wszyscy się na siebie wkurzaliśmy i niekiedy nie mogliśmy się zrozumieć.
Wracając jednak do drogi… Ludzie trąbili na nas, kiedy szliśmy drogą szybkiego ruchu. Pewnie dlatego, że wszyscy przeżywali jeszcze zwycięstwo Hiszpanii, a Paula i Piotrek mieli przy plecakach flagi hiszpańskie.
Pod koniec dnia bardzo zgłodniałyśmy. Średnio na trzeci i czwarty dzień przypada kryzys kondycyjny i tak też to odczuwałyśmy z Paulą i Gonią. Kiedy poszliśmy do baru coś zjeść, jedynym pożywieniem jakie dostałyśmy była na wpół sucha bagietka z grubymi na pół centymetra plastrami sera. Zjadłyśmy to tylko dlatego, że nie było nic innego. Kiedy dowiedziałyśmy się jeszcze, że ta „przyjemność” miała nas kosztować 2,5 euro, zrobiło się całkiem niewesoło. Ale cóż… raz jest z górki, a raz pod górkę…
Kiedy doszliśmy do albergue (zdjęcie wyżej) padliśmy. Gonia, Piotrek i ja ok. 21:30, Paula wytrwale siedziała do późna. Mieliśmy wtedy nadzieję, że nie będzie już tak zamordystycznych dni, podczas których droga będzie nam zajmowała 14h. Ten dzień był naszą porażką. Ale w życiu i takowe się zdarzają, wiec mamy tylko nadzieję, że jutro będzie lepiej…