Dzień VI: Gijon – Aviles

floresqaFloresqa1 Comment

Dzień VI – niedziela, 11.07.2010

Trasa: Gijon – Monte Areo – El Valle – Tamon – Trasona – Aviles  (23,9km)


Mieliśmy wtedy wstać bardzo wcześnie, ale niestety (a może i stety) nic z tego nie wyszło. Poranna pobudka wyglądała tak:

Piotrek: Dziewczyny, godzina 6.37 wstajemy.
Zero reakcji, więc po chwili dodał:
– Rozumiem, że śpimy dalej…

Chciało nam się śmiać, ale nie miałyśmy siły nawet powiedzieć, że jeszcze chcemy trochę pospać. Na szczęście Piotrek jest bardzo domyślny, więc już po chwili do nas dołączył. Maniana* 😉

Tym sposobem wstaliśmy ok. 9:00, czyli w sam raz, by zdążyć na mszę na godzinę 11:00. Specyficzna to była uroczystość. Nie śpiewano żadnych pieśni, a komunii świętej ksiądz udzielał wiernym do rąk. Wtedy też się przekonaliśmy jak ciężko jest samemu odtworzyć po kolei wszystkie odpowiedzi wiernych i wezwania kapłana. Po mszy ruszyliśmy w dalszą drogę. Trasa przyjemna, ale bardzo gorąco. Po jakimś czasie wkroczyliśmy do dzielnicy przemysłowej. Widać było gołym okiem, że powietrze jest bardzo zanieczyszczone dymem z fabryk. Jakaś dziewczynka poproszona o wodę napełniła nam butelki. Wkrótce krajobraz się diametralnie zmienił. Idąc pagórkami napotkaliśmy na drodze stoisko z wodą i owocami (tylko dla pielgrzymów!). Tam też porozmawialiśmy z przemiłym panem z USA, z którym też zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.

Pauli tego dnia zaczęły doskwierać kostki. Poszliśmy do baru coś zjeść i ustaliliśmy, że dalej pojedziemy autobusem z dwóch powodów: 1. Chcemy zdążyć na mecz Hiszpania – Holandia, finały, Mundial; 2. Jesteśmy obolali. I tak, zapytaliśmy człowieka z baru o najbliższy autobus, a on nas pokierował na przystanek. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po przejściu kilkuset metrów ujrzeliśmy go jadącego samochodem w naszą stronę. Zaoferował, że nas podwiezie do samego Aviles – 9km. Każde z nas inaczej był nastawiony na tę propozycję. Nie było lekko, ale pojechaliśmy. Nasz Anioł Stróż czuwał i znów ktoś uprzejmy wyciągnął do nas pomocną dłoń.

Trochę ubolewałam nad tym, że nie mogłam zrobić dobrego zdjęcia. Na to potrzeba chwilkę – żeby się ustawić, przemyśleć kadr, zmienić ustawienia – na to czasu nie było. Ale Camino to droga pewnych wyrzeczeń i kompromisów. Potrzeba pokory.

Wieczorem wróciliśmy do albergue. Umyliśmy się i upraliśmy ubrania. Spotkaliśmy Marcina, Beatę i Olę, miło spędziliśmy nieco ponad godzinę, a potem poszliśmy z Kentem (nasz nowy przyjaciel z Kalifornii) do baru obejrzeć finały mistrzostw. Po raz pierwszy zjedliśmy empanada con atun (rodzaj ciasta francuskiego z tuńczykiem) i nie przesadzę jeżeli powiem, że rozsmakowaliśmy się w tym hiszpańskim przysmaku. Potem przystawki – croquetas, patatas i ensalada mixta (sałatka). Emocje rosły kiedy zbliżał się koniec meczu z wynikiem 0:0. Gdzieś słychać okrzyki:

“ILLA ILLA ILLA, VILLA MARAVILLA!”

(hiszp. wspaniały David Villa!)

 

Avilles fiesta

Villa i bramkarz Casillas zdecydowanie królują w sercach zagorzałych kibiców. I w końcu dogrywka. Już końcówka meczu, gdy nagle GOL! I wszyscy poderwaliśmy się z miejsc. Krzyki, brawa ludzie się ściskają, brawa, po prostu radość nie od opisania. Potem wszyscy poszliśmy do fontanny, która była w centrum miasta.

Zebrali się tam starsi i młodzi, dzieci i dorośli – wszyscy połączeni jedną myślą, że ich kraj został okrzyknięty mistrzem świata w piłce nożnej. Staliśmy tam i niejako braliśmy udział w tym wszystkim, ale nasza radość nie była tak pełna jak ich. W tym momencie tylko tego żałowaliśmy – że to nie może być nasza radość. To, co działo się w Santander podczas wygranej półfinału było zaledwie kroplą w morzu radości w porównaniu z tą, jaka panowała w Aviles. Piotrek szalał z aparatem. Ludzie myśleli, że jest paparazzi i sami ustawiali się do zdjęć…

Aviles fiesta

To był jak zwykle niesamowity i pełen emocji dzień. Byliśmy zmęczeni, ale zmęczeni radośnie. 🙂 Czyż to nie ciekawe? Braliśmy udział w tworzeniu się historii, byliśmy w kraju, który zdobył mistrzostwo świata. Jak to wszystko zostało dobrze zaplanowane… ale bynajmniej nie przez nas.

 

 

*maniana – hiszp. ‚jutro’. Jest to zasada wedle której co masz zrobić dziś, zrób jutro – będziesz mieć dziś więcej wolnego. 😉  czyli jednym słowem zupełnie odwrotnie niż u nas…

P.s. Mogę być z siebie dumna – za drugim razem udało mi się samej rozmienić w sklepie pieniądze. 😀  Bo musicie wiedzieć, że generalnie Hiszpanie angielskiego ni w ząb…